Krzysztof Grzybacz 29.09–02.10.2022
Wystawa była częścią Warsaw Gallery Weekend
Clay.Warsaw
Burdzińskiego 5
Krzysztof Grzybacz w rozmowie z Heleną Czernecką.
Helena Czernecka: Kiedy wiesz, że obraz jest skończony?
Krzysztof Grzybacz: Mam taki tryb pracy, że maluję tylko na mokrej farbie olejnej i jak ta farba wyschnie, to obraz musi już być skończony. To takie technologiczne ograniczenie, które trwa, w zależności od koloru, od jednego do trzech dni – niektóre kolory wysychają w ciągu jednego dnia i wtedy muszę zdążyć, żeby namalować całość. Czasem jest tak, że obraz jest już skończony przez tę farbę, ale nie jestem z niego zadowolony, więc albo zaczynam jeszcze raz, albo już wiem, że to nie ma sensu i nie zaczynam w ogóle, wyrzucam po prostu.
Powiedziałeś mi ostatnio, że testowałeś różne techniki, w końcu jednak zostałeś przy starej metodzie.
Ostatnio trochę podważyłem samego siebie – zostawiłem swój zestaw zabawek, który tak lubię i spróbowałem czegoś nowego. No i szybko się okazało, że mimowolnie staram się zrobić swój ulubiony i wypracowany efekt rzeźbiarski, dzięki któremu obraz malowany farbą olejną wygląda jak malowany akrylem. Starałem się to robić inną techniką, która się w ogóle do tego nie nadaje. Zmarnowałem 8 płócien na obrazy, które nie nadają się do pokazania. Byłem w rozsypce, a wystawa się zbliżała… Wróciłem więc do starej metody i sprawiło mi to ogromną przyjemność, zrozumiałem, że jestem w dobrym miejscu i to nie wyklucza dalszego rozwoju.
Czyli powierzchnia twoich obrazów jest po prostu taka cienka ze względu na to, że malujesz tylko na mokrej farbie i nie ma tam wielu warstw.
Nie ma w ogóle warstw. Technologicznie wygląda to tak, że obraz na początku jest pokryty jednym kolorem farby. Gdzie jest więcej farby, jest ciemniej, gdzie mniej, jaśniej. Zamiast dokładać więcej farby, to ja ją ściągam. Oczywiście później dodaję różne elementy, ale głównym ruchem jest ściąganie, zmywanie. Najlepsza jest do tego gąbka do mycia naczyń, albo do mycia ciała. Dzisiaj posprzątałem, bo przyjechałaś, ale normalnie w moim mieszkaniu jest mnóstwo gąbek.
Masz wcześniej konkretną wizję tego co namalujesz, czy działasz spontanicznie?
Pierwszym etapem są rysunki. Produkuję ich całe stosy, łatwo mi to przychodzi i pomaga mi w wypracowaniu pomysłów. Robię sobie także precyzyjne szkice obrazów, ale bywa tak, że to, co dobrze wygląda na papierze, na płótnie nie ma sensu. Robotę trzeba więc zaczynać na nowo. Dzięki nieustannemu generowaniu różnych pomysłów i wizji stałem się całkiem niezły w fantazjowaniu, wyobrażaniu sobie przyszłych obrazów i gromadzeniu pomysłów.
Na twoich wcześniejszych pracach głównymi bohaterami zazwyczaj były różne przedmioty z życia codziennego – obcinaczki do paznokci, zapalniczki, palety do makijażu, flakony perfum… Teraz na jednym z twoich obrazów widzę fantastyczną postać, która przegląda się w lustrze, z boku ma podane na kartkach papieru, nosy, usta, oczy. Jak ta scena się ma do codzienności?
Powstała ona w wyniku mojej wielogodzinnej sesji rysunkowej. Gdy następnego dnia przyszedłem do pracowni, stwierdziłem, że ta postać to trochę ja, przez ostatnie pół roku pochylający się nad rysunkiem i wymyślający rzeczy, które można zilustrować; to taka postać, która zapisuje samą siebie.
W którym momencie swojego życia zacząłeś malować, albo wiedziałeś, że chcesz malować? Skąd to się wzięło?
Wychowałem się na wsi, dość konserwatywnej, jestem też osobą homoseksualną i z tego powodu mam wrażenie, w tym środowisku byłem jak syrena. Zamiast grać z kolegami w rugby, zbierałem kwiaty, interesowałem się gotowaniem, rysowałem i malowałem. Już jako dziecko wiedziałem, że chcę być malarzem, i to wynikało właśnie z tego bycia syreną.
Miałeś jakiś wzór, ktoś cię zainspirował?
Mój tata malował, jak był młody. On był też takim trochę kombinatorem, pewnego razu zbudował maszynę do robienia popcornu i z moją mamą zaczął sprzedawać popcorn na lodowisku w Rabce Zdrój. Pod tą maszyną ustawiał swoje obrazy, więc przy okazji sprzedaży popcornu organizował miniaturowe targowisko sztuki. To były takie jego targi sztuki rabczańskiej. W swoich obrazach przemalowywał widoki z pocztówek i innych znalezionych rzeczy, które miały ładne obrazki.
Lubiłeś obrazy ojca?
Tak, one były dla mnie wielką inspiracją, to była właściwie jedyna sztuka, do jakiej miałem dostęp za dzieciaka, poza tym mogłem chłonąć już tylko telewizję i kreskówki. Nasza rodzina miała pełno tych obrazów na korytarzach i w salonach – kwiaty, pejzaże i zachody słońca. Na początku starałem się malować tak, jak tata, później zacząłem robić swoje rzeczy. Wolałem malować niż grać w piłkę, ale miałem też swoje sposoby na wkupywanie się w społeczność moich kolegów. Rysowałem ich portrety, na przykład jako zbirów. Malowanie stało się dla mnie sposobem na przetrwanie, w innych dziedzinach byłem beznadziejny, ale w sztuce brylowałem. Moi rodzice, choć na początku trochę we mnie nie wierzyli, z czasem zaczęli być dumni.
Bardzo ładna jest ta metafora syreny. Obawiam się, że musi być ona nadal aktualna w polskiej, konserwatywnej rzeczywistości.
Można powiedzieć, że nadal jestem syreną, w akwenie wypełnionym piraniami.
A myślałeś o tym, żeby się wyjechać z Polski, lub przeprowadzić się do innego miasta?
Dla mnie Kraków zawsze był najlepszym miejscem do życia. Wychowałem się na wsi, blisko Krakowa, i u mnie w domu mówiło się, że jak się mieszka w Krakowie, to to jest tak, jakby chwycić pana Boga za nogi. Strasznie mi się to wbiło w głowę i tak już zostało. Chociaż biorąc pod uwagę, że większość czasu spędzam w pracowni, to równie dobrze mógłbym mieszkać w Londynie lub na Saharze.
Twoje obrazy są bogate w motywy. Skąd czerpiesz inspirację?
Nie mam na to odpowiedzi. Moje inspiracje nie są tak klarowne, jak niektórych artystów, którzy mają pomysły bardzo konceptualne, odnoszą się do kontekstu, jakiegoś konkretnego problemu. Ja nie pracuję w ten sposób, moje inspiracje są zagadką dla mnie samego. Jak już mówiłem, tworząc rewiduję swoje plany, coś, co było na początku kołem, później staje się jabłkiem, a na końcu jest zupełnie innym przedmiotem.
Masz na myśli, że twój proces tworzenia jest bardziej organiczny?
To się dzieje bardziej organicznie, nie jest zaplanowane. Jak mam plan, to z reguły on nie wychodzi. Wydaje mi się, że ma to związek z samoakceptacją. Ja miałem tak, że przez wiele lat odrzucałem samego siebie. Myślę, że dalej mam z tym problem i tak naprawdę ciągle siebie nie lubię, walczę z tym oczywiście, ale wynika to z tego, w jakim społeczeństwie wyrosłem. I teraz jak ja coś robię na płótnie, wszystko co wymyślam finalnie odrzucam. Zostaje to, czego ja sam nie zrobię. Najatrakcyjniejsze jest dla mnie to, co mnie zaskakuje i tak naprawdę nie jest przeze mnie wymyślone.
Kraków, 15 sierpnia 2022